Strona:X de Montépin Marta.djvu/221

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

czne zapalały tysiącem ogni.
— W niedzielę ten zakątek jest bardzo ożywiony, rzeki Daniel. Ale w ciągu dni powszednich zupełna tu cisza...
Doszli aż do małej przystani na rzece. O dwadzieścia kroków znajdowała się płaska łódź, którą przed dwoma dniami zauważyli pani Verniere, obie panienki i Henryk, a w niej pracował tenże sam pejsażysta. Robert rzucił nań bystre spojrzenie. Pomimo peruki i białej brody poznał O‘Briena i pomyślał:
— Czuwa... można na nim polegać.
Na szmer głosów nieznajomy zwolna obrócił się. Zamienił spojrzenie z Robertem, poczem znów się zabrał do roboty.
Filip de Nayle przypatrywał się z upodobaniem łódce.
— Doskonała przejażdżka! zawołał. Łódka lekka, elegancka i mocna!
— Żałuję, że z niej dziś nie możemy korzystać, odrzekł Daniel Savanne. Ale to dzień nieodpowiedni. Po rzece snuje się za dużo ludzi. Jednak spodziewam się, że panowie odwiedzą nas nieraz w ciągu tygodnia, a Henryk rad będzie zwiedzić wraz z panem najładniejsze brzegi Marny.
— Taką przyjemność i ja radbym dzielić, wtrącił Robert.
— A czyż stoi co na przeszkodzie? podchwycił Daniel. Dom jest dla pana otwarty i zawsze bardzo szczęśliwi będziemy widzieć pana u nas; niechże pan raczy z panem Filipem przepędzać wszystkie wolne chwile, jakie pozostawi panom fabryka w Saint-Ouen.