Strona:X de Montépin Marta.djvu/218

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

z wyciągniętemi rękoma na spotkanie gości.
— Czy nie przerywamy pracy pańskiej? zapytał Robert.
— Bynajmniej. Nic mnie nie nagli, a jeżeli pracuję dziś zrana, to tylko z przyzwyczajenia.
Daniel i Henryk przystawili krzesła przy biurku, stojącem pośrodku pokoju. Robert, siadając, rzucił na biurko ukradkowe spojrzenie. Nagle drgnął. Ujrzał pieczątkę, pozostawioną przez siebie w ręku odźwiernej fabryki Saint-Ouen. Dowód jego zbrodni znajdował się tu, na świetle dziennem. Dość byłoby mu wysunąć rękę, ażeby go pochwycić, ażeby go usunąć, i byłby ocalony, jak mniemał, gdyż nie wiedział, że przed oczyma miał teraz tylko kopię, której sędzia śledczy posiadał oryginał. Lecz Daniel i Henryk znajdowali się naprzeciw niego. Kradzież klejnotu była niewykonalną w tej chwili, lecz nędznik wiedział przynajmniej, gdzie się on teraz znajduje.
Nagle ogarnął go niezmierny przestrach. Niebezpieczeństwo niezwłoczne groziło mu, i to najstraszniejsze, jakie mógł sobie wyobrazić. Filip de Nayle znał ten klejnot, jako pochodzący od jego ojca. Gdyby jego spojrzenie padło, poznałby go i nieomieszkałby zapytać: Zkąd się tu znalazła pieczątka po jego ojcu? Wtedy nastąpiłaby katastrofa. Pozostawałoby mu tylko palnąć sobie w łeb, dla uniknięcia kary. W ciągu kilku sekund, Roberta wstrząsało nerwowe drżenie, a na czoło wystąpił pot zimny. Ale uspokoił się prędko. Gruby tom akt różnych leżał na biurku tak, że zasłaniał klejnot przed oczyma Filipa, a zresztą młodzieniec, pogrą-