Strona:X de Montépin Marta.djvu/167

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— O’Brien mnie sprzedał, pomyślał.
Baron Schwartz spostrzegł dreszcz i bladość. Ciągnął też dalej:
— Czy więc nic sobie z nas nie robisz, czy też rozumiesz panie Verniere, że znajdujesz się w zupełności na naszej łasce? Zdawało ci się, że pozyskałeś bezkarność i to cię odurzyło! A teraz widzisz, że ta bezkarność trzyma się na nitce. Przyjm pan nasze propozycje, powtarzam, albo pana zadenuncjuję.
Bratobójca zamyślił się. Nie, O’Brien z pewnością nie mógł go zdradzić tak podle, gdy właśnie dawał mu broń do obrony. Odzyskał więc panowanie nad sobą i postanowił z tej broni skorzystać. Zamiast odpowiedzieć, jak baron się spodziewał, oświadczeniem najzupełniejszej uległości, odparł:
— Ażeby mnie zadenuncjować, musiał byś pan mieć dowody.
— Brelok oderwany od pańskiego łańcuszka, jest sam przez się dowodem niezbitym. Któżby go pozostawił, w rękach odźwiernej fabrycznej, jeśli nie pan?
Baron Schwartz spodziewał się zaprzeczenia.
Jakież więc było wielkie jego zdziwienie, gdy usłyszał, że Robert Verniere odpowiedział mu:
— To ja, rzeczywiście.
— Przyznajesz pan?
— Przyznaję.
— To zaczynamy się porozumiewać.
— O! to bardzo niepewne. Cóż pan możesz przeciw mnie uczynić? Oskarżyć mnie. Powiedzieć, że jestem sprawcą zbrodni w Saint-Ouen...