Strona:Wywczasy młynowskie.djvu/095

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dzieci zachowują się przy stole tak skromnie i cicho, jak w kościele! Widać, że to są chłopcy dobrze wychowani, szanujący mój spokój.“
Te myśli przerwał mu służący, który wniósł wazę, postawił ją na stole, a potem kolejno przynosił rozmaite półmiski, naczynia z sosami. Od potraw tych biła przyjemna woń, rozchodziła się w powietrzu i niezmiernie zaostrzała apetyt. Brzdączkiewicz z wielką skwapliwością zabierał się do spożywania obiadu, ale kiedy przypadkiem spojrzał na bok, spostrzegł obok siebie po prawej ręce nakrycie, przygotowane na jedną osobę. „Któż to taki ma ze mną jeść obiad?“ — zapytywał siebie samego.
Zaledwie to pomyślał, gdy, jakby odpowiedź na jego pytanie, pojawiła się dziwna, zagadkowa osoba, niby widmo. Ubiór stanowiła długa, czarna szata, a twarz tej osoby była bladą i bardzo surową. Zasiadła ona przy stole, nie tknęła jednak żadnej z zastawionych potraw.
Profesor jadł raźno, ponieważ wszystkie dania smakowały mu tak, że nie pamiętał, aby kiedykolwiek w życiu jadł obiad równie wyśmienity. Nasyciwszy się już dobrze, począł uważniej spoglądać na swoje sąsiedztwo. Milcząca postać nietylko nań nie patrzyła, ale