Strona:Wywczasy młynowskie.djvu/064

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Hm! — sapnął pedagog, zdejmując palto. Ale się zmiarkował już widać, gdyż przemówił łagodniejszym głosem: Cóżbyś mi radził, panie Ferdynandzie? Żeby to było, uważasz, jakby tu powiedzieć... — Mówiąc to, przebierał w powietrzu pięciu palcami prawej ręki, jak gdyby grał na skrzypcach.
— Uważam, panie profesorze! Kawałek mięsa świeżego, smacznego, soczystego, miękkiego..
Wyliczanie tych przedmiotów mięsa zrobiło Brzdączkiewiczowi oskomę; zdejmując powoli kalosze, łykał ślinkę i mówił:
— Miękkiego, soczystego i zdrowego... Trzeba kucharzowi wyraźnie zapowiedzieć, że dla chorego!
— O, nie potrzebuje mi pan profesor przypominać! Znam gust i osobę!... Każe dać dwa mostki cielęce w potrawie — dobrze? Potem się zbliżył do ucha profesora i, jakby w tajemnicy przed innymi gośćmi, rzekł: Słowo honoru, świeżuteńkie, mięciutkie, jak masełko... Dla samego gospodarza robili... Nie będzie pan profesor żałował, że mię posłuchał.
— Niechże tam już! — mówił Brzdączkiewicz, sadowiąc się za stołem. Ale co przedtem zakąsić po wódce, żeby się nie struć?...