Strona:Wywczasy młynowskie.djvu/056

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

w uszy: „Trzeba nam się schodzić, solidaryzować pro bono publico, wymieniać myśli“. On nic, jakby nie słyszał. Zajechali go teraz porządnie... Ja dmucham, bo co mi to szkodzi?
Nareszcie profesor poszedł spać i tej nocy także nie mógł zasnąć. Rozmyślał nieustannie, jakby on to żył, gdyby był właścicielem pensjonatu, posiadał środki Dryblaskiego. Przesuwały mu się w myśli przed oczyma wspaniałe baranie pieczenie, sztuki wołowiny z kwiatkiem, ćwiartki cielęciny z nerką, surowe szynki, delikatne, co jak karmelki rozpuszczały się w ustach, ozory, pekeflajsze, marynaty, kuropatwy, kwiczoły, cietrzewie, kurczęta, raki i ryby.
Pachniały mu korzenne, pożywne zupy; nęciły go zawiesiste, ostre i nieostre sosy. Szczęśliwy idealista, jadł po raz drugi kolację! I teraz oto w jasnowidzeniu marzenia było wszystko lepiej jeszcze podane, niż u Dryblaskiego. Owiała pedagoga przepyszna wonna atmosfera świeżo ugotowanej kawy, na języku poczuł pieprzykowaty smak likieru, pod nosem zapachniał mu dymek wybornego cygara. Niewysłowiona błogość omdleniem ogarnęła jego zmysłowo-umysłową istotę i w tem uczuciu zasnął.