Strona:Wybór pism Mieczysława Romanowskiego Tom I.djvu/137

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Za ścianą słychać: tłumnie lud się tłoczy,
Szczęk broni, potem jakiś krzyk od wałów,
Potem zagrzmiała nagle salwa strzałów.

Zrywa się Basia, próżno ksiądz ją woła:
Bez tchu stanęła już we drzwiach kościoła,
Jękła boleśnie i na miasto goni,
Kędy blask łuny i szczęk słychać broni.

W mieście bój. Z straszną halebardą w dłoni
Pisarz Suszycki wprost na Basię goni;
Wzrok jego dziki, przerażone lica,
Przez plecy wiszą szabla i rusznica.
Spiesząc tak, Basi białą postać zoczył
I, jak od widma, wstecz dwa kroki skoczył;
Aż, ochłonąwszy, zawołał: „Tam w bramie
Bartek z czeladzią Szwedom karki łamie.
Od stodół — siano moje tam podpalił! —
Za dziewczętami wpadł i straże zwalił...
Zginą tam! — lecz ja, — niech ich biorą czarty!
Nie pójdę. — Basiu, kościół czy otwarty?“
Lecz, na pytanie pisarzowe głucha,
Basia ucieka dalej i nie słucha.

A tu w ulicę kobiety i dzieci
Cisną się; wszystko do kościoła leci.
Gędowiczowa na głos opowiada,
Że już Wąsowicz z góralami wpada.
Ich krzyk o mury dziko się rozbija,
Ale ich Basia nie poznaje, mija
I leci. Przed nią kilkunastu z bronią,
Z doboszem miejskim ku rynkowi gonią.
Basia za nimi; — już ujrzała rynek,
Ratusz, gdzie stoją mieszczanie w ordynek,
Zbrojni. Marcowicz, burmistrz, stał na przodzie,
Dał znak i cały oddział już w pochodzie.
Tylko Stach Krawczyk nie stanął do frontu,
Jeno pod połą coś krył nakształt lontu,
A gdy Marcowicz wiódł w zamkową stronę,
Stach się na niebo obejrzał czerwone