Strona:Wybór pism Mieczysława Romanowskiego Tom I.djvu/106

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Serce jej z piersi ledwie nie wyskoczy.
„Co robić?“ — myśli — „on może tu wstąpi...
Może nie wstąpi! — ach, on tak się skąpi!
Zdybać go trudno: — rano mi się skłonił,
Potem nie przyszedł, tak jakby mię stronił...
Nie dobry! — tylem o nim dziś myślała...“
Tak myśląc, spiesznie kubraczek zawdziała
I poskoczyła ku drzwiom; lecz znów stoi
I myśli: „Może obudzą się moi?
I on sam może pomyśli, żem płocha!...
Nie — ach, on nie wie, jak Basia go kocha!...
Oj, biedna ja! Oj, zginie serce marnie,
Jeśli kochaniem on go nie ogarnie!...“
Marzy, łez dwoje spadło na jagody,
I wzięła dzbanek... „Tak, przyniosę wody.“

Wybiegła, patrzy: noc cicha, bez chmury,
Księżyc i gwiazdy, dalej śnieżne góry,
Kościoły, których krzyże w niebo wrosły,
Rynek, za rynkiem Sącza gród wyniosły
Groźnie powiewa chorągwiami z wieży.
Miasto w śnie, jak ul, gdy rój go odbieży;
Po basztach tylko migocą się blachy,
Gdzie w zbrojach szwedzkie stanęły szyldwachy,[1]
I światła w oknach.

Już przy studni stoi,
Widzi go, jednak sroma się i boi,
By jej Lichtenaw tak nie zastał w mieście,
I skryć za studnie już chciała się wreście.
Lecz właśnie z góry jasny blask księżyca
Stoczył się na jej uśmiechnięte lica
I Oskarowi w cieniu ją odsłonił;
Ten stanął, wpatrzył się — potem się skłonił...
I piękni, z duszą odbitą w spojrzeniach,
Stali tak w złotych księżyca promieniach.

Ale wnet Oskar pochwycił jej rękę
I rzekł: „Bóg z wami! Przepraszam panienkę.

  1. straże.