Strona:Wybór pism Mieczysława Romanowskiego Tom I.djvu/105

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Gdybyż to tylko minęło szaleństwo!...
Czemu my sobie z Bartkiem nie rodzeństwo!...
Rośliśmy, prawie chowali się razem,
Pacierz pod jednym mówili obrazem...
Duszębym całą dziś mu wygadała...
Ale on straszny taki!...“ I zadrżała: —
Jakiś strach nagle przeszył ją do głębi
Jak stal, co serce, rozdzierając, ziębi.
Więc się zwróciła i z różańcem w ręku
Świętej się Pannie ukorzyła w lęku.
Modląc się, w Świętą wzrok zatapia cały
A z ócz jej patrzy dusza, gołąb biały.

Tak anioł, kiedy pióry srebrzystemi
Zleci z błękitu i dotknie się ziemi,
Stawa i chwilę ogląda, ździwiony,
Świat, co dla niego mgłami otulony; —
Głębiej się potem zanurzywszy w cienie,
Uczuje przestrach i wraca w promienie.




PRZY STUDNI.

Od modłów wstała uśmiechnięta, jasna,
Spokojna w duszy i rumieńcem krasna.
Różaniec jeszcze trzyma w białej dłoni,
A uczuć pełna, jako lilja woni,
I tak usiadła cicha i świat boży
Myślą ubiera w blaski rannej zorzy.

Ale po chwili do okna pobiegła,
Podgląda: w cieniu, znać, kogoś postrzegła,
Przeczuła raczej, i cała spłoniona,
Stojąc, rąk dwoje cisnęła do łona;
„On!...“ rzekła z cicha... a tam z ciemnej dali,
Już słychać było kroki i szczęk stali.
„On!“ i zmieszana waha się, czy czekać,
Czy wyjść naprzeciw, czy z wstydu uciekać.
Ku drzwiom co chwila zwraca jasne oczy,