Strona:Wybór pism J. I. Kraszewskiego T.X.djvu/167

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

159
SFINKS.

Krzyżem pobłogosławiła matka, gdy wychodził z domu po robotę, i usiadła na ławie pod okienkiem, goniąc go okiem. Jan poszedł do klasztoru.
Stary znajomy nam z czasów Rugpiutisa gwardyan dawno był umarł; inne rozpoczęło się panowanie. Przełożony nowy, troskliwy o kościół swój z dawna trochę opuszczony, odnawiał go, oczyszczał i odzłacał; była to właśnie pora dobra do zarobku dla Jana. Dowiedziawszy się o tem, poszedł do celi gwardyana, i skłonił się całując go w rękę.
— Ojcze dobrodzieju, rzekł: jestem malarz; uczyłem się lat kilka w Wilnie u Szyrki i Batrani’ego. Możebyście raczyli mnie użyć do odczyszczenia obrazów, złocenia ram i odświeżania malowań na sklepieniu. Nie mam grosza, a matkę ubogą, chorą, i przyszłość, któréj trzeba męztwem tylko i pracą wystarczyć. Chleba i pomocy potrzebuję.
Przełożony, któremu Jan jak z nieba spadał, począł go wypytywać; a sam niegdyś znawca i człowiek wielkich zdolności, niepospolitéj nauki, poznał łatwo, że talent, zapał, szczerość z młodéj mówiły piersi.
— Moje dziecię — odpowiedział rozpytawszy się go wprzódy — przyjąłbym twoją ofiarę, ale co Kapucyni dać ci mogą? Dawniéj jałmużny bogate były jak serca; dziś ubóztwo i nas uciska. Niczém ono dla nas, bośmy na nie przysięgli, bo ono powołaniem naszém, bośmy dobrowolnie je znosząc, powinni mimowolnym ubogim dać przykład, jak się ma znosić niedostatek w pobożności, pokorze, rezygnacyi i weselu ducha. Zapłacić ci jakby było warto za twoją pracę dziśby mi trudno...
— Mój ojcze, rzekł Jan przejęty: zrobiłbym cobyś mi kazał darmo, za chleba kawałek, przez pobożność, ale matka i przyszłość!