Strona:Wybór pism J. I. Kraszewskiego T.X.djvu/119

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

111
SFINKS.

przed oczyma duszy jego sieroctwo całe. Matka uboga, daleko, tak daleko! więcéj już nikogo! Wrócić do matki było to poświęcić przyszłość, w którą dla niéj, więcéj niż dla samego siebie, miał ufność.
— Odwagi! odwagi! cierpliwości! rzekł sam do siebie, i podniósł głowę z niejaką dumą, czując, że już tylko o swéj sile pozostał. Malarz patrzał na niego, kręcąc kluczem we drzwiach.
— Panie — rzekł Jaś — wypędziszże mnie, nie dając mi nawet przenocować?
Kawaler Athanazyusz nic z razu nie odpowiedział; potém szepnął jakby zawstydzony:
— Przenocuj sobie, ale trzymać darmo w mieście i uczyć darmo nie mogę. To mnie tyle czasu kosztuje! I utrzymanie! nie, nie mogę! Jutro zaraz pomyśl o sobie. Ja nie jestem w stanie biednych wspierać; sam pracuję na kawałek chleba. Znajdź sobie sposób do życia.
Jaś nic nie rzekł więcéj; a gdy artysta wchodził do swego mieszkania, chłopiec wysunął się ze łzami w galeryę, gdzie się spodziewał znaleźć towarzysza przyjaciela, z którymby się boleścią i myślami o przyszłości podzielił.
— Adamie! Adamie! Adamie! zawołał z daleka.
Student żywo wyścibił głowę przez okienko.
— Czego chcesz, Janie?
— A! nieszczęście!
— Nieszczęście! cóż to się stało?
I wybiegł na galeryę.
— Mówże, mów! a prędzéj!
— Mój opiekun umarł, nie mam nikogo. Jedną ubogą matkę, opuszczoną jak ja. Co ona poradzi? co