Strona:Wincenty Kosiakiewicz - Trzydzieści morgów.djvu/29

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Juści — odrzekła Jagna krótko.
— Ale to jest w tem coś — mówił Jędrek. Ja przecie i Maciek to jesteśmy najbliższa jego rodzina. To nie może być, żeby nas pominął. Zły na nas nie był, krzywdy do nas nie chował. A nieraz słyszałem, jak mówił i nam i nieboszczce matce: „chłopakom grunt zostawię“. To się wyklaruje. Ja się oszukać nie dam. No! no! Mnie w pole nie wyprowadzi.
I mówił jeszcze dalej, patrząc na Jagnę.
Ta nie odzywała się wcale, czesała sobie spokojnie len dalej i wyglądała przez okno na drogę.
Jędrek ciągle jeszcze miał nadzieję, że Jagna nie mówi prawdy.
— Słyszysz, Jagna — mówił, siląc się na łagodność — toć że to nie może być, żeby wam wszystko zapisał, a mnie nic. Przecie wy nie krewna jego żadna, jeno wychowanica. Może wam sześć morgów zapisał? powiedzcie prawdę, boć prawda się nie ukryje. Ja wam nie będę sprzeczny. No, powiedzcie, jak było?!
— Co sobie będę gębę psuć — odrzekła hardo Jagna. Powiedziałam raz, że wszystko mi zapisał.
Jędrek zaczął chodzić po pokoju.
— To nie może być, to nie może być — gadał jakby do siebie. Ja jutro zaraz pójdę do rejenta.
— A idź — odparła mu krótko Jagna.
Chodził jeszcze trochę po izbie, wreszcie widząc, że Jagna niechętnie go przyjmuje, zabrał się do odejścia.
— No, do zobaczenia — rzekł, biorąc za klamkę. Zobaczymy się jeszcze.
— Ostańcie z Bogiem — odrzekła Jagna.
Wyszedł.
Jagna pozostała sama. Westchnęła ciężko. Czuła, że przybyło jej niemało kłopotu i zmartwienia.