Strona:Wincenty Kosiakiewicz - Trzydzieści morgów.djvu/15

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Nie podchodźcie ta bliżej, bo może to zaraźliwe.
Dopiero gdy testament był już napisany, pisarz go przeczytał, Aplas położył na nim trzy krzyże, a rejent, schowawszy zapłatę, rzekł:
— No, jedźmy już!
Wtedy dopiero Bartkowi zrobiło się błogo, jakby kto mu zdjął ciężar z piersi.
Raźno wsiadł na bryczkę i podcinał konia, aby jak najprędzej zawieźć rejenta i pisarza do miasta. Tam wstąpił do szynku, wypił sobie półkwarcie okowity i wrócił do domu.
Wódka zakręciła mu dobrze w głowie, bo gdy wjeżdżał do wsi, jakaś baba krzyknęła mu:
— Bartku! stary Tomasz już zmarł!
A on, zamiast co innego powiedzieć, rzekł:
— A cóż to? nie wiem tego!
Szczęściem bełkotał niewyraźnie, jak pijany, i baba przeszła, nic z tego nie domyśliwszy się.
Gdy zajechał do domu, na łóżku leżał po dawnemu sztywny, żółty trup starego Tomasza. Dwoje dzieciaków, które wygnały o świcie gadzinę w pole i dopiero na południe wróciwszy, o śmierci dziadka się dowiedziały, płakały cicho pod piecem.
— Teraz my tu — szepnęła do niego Jagna — gospodarze na wieki.





III.

W parę dni potem sprawiono Tomaszowi pogrzeb.
Odbył się on uroczyście, ksiądz szedł pieszo aż do cmentarza, świałta było wiele. Bartek i Jagna pieniędzy nie żałowali, czemu się ludzie nie dziwili. Uważali nawet, że obowiązek nakazywał tak im postąpić za dobro, jakiem stary przy śmierci ich obdarzył.