Strona:William Shakespeare - Sonety.djvu/85

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
CXLVIII.

Ach! Jakież miłość wsadziła mi oczy,
Iż, według prawdy nie widzą już rzeczy?
A jeśli widzą, jak się um mój toczy,
Że prawdziwemu ich widzeniu przeczy?
Jest li to piękne, na co patrzą one,
To pocóż mówi świat, że jest inaczej?
W przeciwnym razie zdanie to nie płone,
Że miłość z lichych idzie spostrzegaczy,
Lecz choćby miała wzrok i najbystrzejszy,
To osłabiają łzy go i czuwania.
I nic już wiary w to mi nie umniejszy,
Iż słońce jasne, gdy się z chmur odsłania,
Chytra miłości, oślepiasz mnie łzami,
Abym nie dostrzegł, jaki błąd cię plami!




CXLIX.

Mówią, o sroga, że cię nie miłuję,
Choć przeciw sobie twoją stronę biorę?
Że dręcząc siebie, jak tyrańscy zbóje,
K’tobie się zwracam w tę i każdą porę?
Kogoż, przez ciebie ściganego, tulę?
Któż mi jest druhem, twym gniewem dotknięty?
I gdy mnie depcesz, nie poddajęż czule
Twojej się złości, rad znosząc twe pęty?
Jakież ja w sobie uznaję zasługi,
By ci ma duma kłaniać się przestała?
Wiedzion oczami twemi, jak nikt drugi,
Widzę: i w błędach tych jest twoja chwała!
O, nienawidzieć! Wzrok mój jest w omroczy,
A ty li kochaj tych, co mają oczy!