Strona:William Shakespeare - Sonety.djvu/60

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
XCVIII.

Nie byłem z tobą, gdy hojna dłoń kwietnia,
W pysznej, wiosennej kroczącego krasie,
Duchem młodości wszelki twór uświetnia,
Że aż sam Saturn z śmiechu pękać zda się.
Lecz ani ptasząt śpiew ni różne kwiecie,
Te przeurocze kolory i wonie
Nie mogły przejąć mnie wieścią o lecie.
Anim nie myślał rwać ich, sięgać po nie,
Nie podziwiałem purpurowej róży,
Anim uwielbial białą lilji szatę:
Za wzór im wszystkim twoja piękność służy,
Wątłem odbiciem są, choć tak bogate.
Dla mnie wciąż zima, tylko cienią twoją
Są mi te kwiaty, co przede mną stoją,




XCIX.

Czelny fijołek wraz karcić rozpocznę:
Słodki złodzieju, twe zapachy świeże
Skradłeś miłości mojej tchom! Widoczne:
Z jej żył purpurę swą twe lico bierze:
Lilję skarcę za twej ręki jaśnię,
A majeranek za twój włos; rumieni
Jedna się róża z wstydu, druga gaśnie,
Blednie z rozpaczy; trzecia, ni w czerwieni
Ani białości, obie je okradła
I twojem tchnieniem zwiększa swe zdobycze.
Za to w jej pąku szuka sobie jadła
Mściwy robaczek. Snać wszystkich nie zliczę
Kwiatów, lecz każdy zbyt jest — widzę — skory
Kraść ci twe wonie i twoje kolory.