Strona:William Shakespeare - Makbet tłum. Kasprowicz.djvu/50

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
48[71—100]
WILLIAM SHAKESPEARE

Szeregu królów. Mnie więc bezowocną
Dały koroną na skronie, a w rękę
Berło złożyły jałowe, by potem
W dłoń wpadło obcą, nie mego potomka.
Gdyby tak miało być, tom duszą splamił
Dla rodu Banka, dla niego zabiłem
Miłościwego Dunkana trucizny
Wlałem w naczynie mojego spokoju
Tylko dla niego i wieczystym klejnot
Oddał wspólnem u wrogowi ludzkości,
By ich uczynić królami! Królami
Nasienie Banka! Iżby to się stało,
Wystąpże, losie, raczej w szranki ze mną!
Walczyć będziemy aż do upadłego!
Kto tam?

(wraca SŁUGA z DWOMA MORDERCAMI)

Wyjdź sobie, czekaj, aż cię wezwę.

(SŁUGA wychodzi)

Myśmy to Wczoraj mówili ze sobą?
PIERWSZY MORDERCA:
Tak, proszę łaski waszej wysokości.
MAKBET: A zatem dobrze. Czyście rozważyli,
Com wam powiedział? Wiecie, że on właśnie
Los wam tak zwichnął, o co wyście naszą
Niewinną śmieli posądzać osobę.
Tom wam wykazał w ostatniej rozmowie;
Do przekonania umiałem wam dotrzeć,
Jak was trzymano w ręku, jak wam plany
Pokrzyżowano, jakie z was narzędzie
Śmiano uczynić i kto ich zażywał —
I tyle innych szczegółów, że nawet
Przemówiłyby do jakichś półgłówków,
Do jakichś pojęć, całkiem zharatanych:
„To zrobił Banko!“