Strona:Wilhelm Feldman-My artyści.djvu/167

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ALFRED (który stał oparty o szafę biblioteczną, ciężko dysząc, bierze do ręki podany mu przez lokaja kielich i podnosząc go, jakby do odpowiedzi, nagle wybucha niepowstrzymanym, histerycznym śmiechem): Hahahaha!
AMA: Fredziu!
STARZECKI: Zawsze ekscentryczny!
RADCA: Jeszcze nie nauczył się być poważnym!
ALFRED (wije się prawie w ataku śmiechu. Nagle przerywa, chwyta kielich): Ależ przeciwnie! Poważny jestem, przejęty do głębi i uroczysty, jak święty skarabeus egipski, gdy widział, jak naród doń się zbliża procesyonalnie... (Prostuje się, przeciera czoło. Wzrok jego pada na dziennikarza i Amę, którzy mimowoli wymieniają między sobą spojrzenia). Bo i jakżeż, panie i panowie, nie uledz wzruszeniu, nie czuć się wstrząśniętym do ostatniego korzenia ostatniego włoska? Oto zgromadziliśmy się tutaj pod wezwaniem najświętszych, jak czcigodny mój drugi ojciec powiada, ideałów; oto stajemy, jak jeden mąż, przed ołtarzem bogini odwiecznej: Sztuki. My artyści! my krytycy! my wyznawcy i czciciele zbożni! I schylamy kornie czoło przed tem słońcem, które mózgi nam wypala, oczy nam wyżera, krew wypija — z utęsknieniem czekamy, aż z świętego oblicza promień na nas padnie, ta-