Strona:Wilhelm Feldman-My artyści.djvu/063

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wrażenie. Szkoda tylko, żeś jednej z tych wierzb nie dał zarysów ducha lub wisielca… Toby dopiero była „Samotność“ w znaczeniu wyższem, metafizycznem… Pomyśl: duch zaklęty, potępieńczy…
MIROSZ: Ej, daj mi spokój z swoją metafizyką! Dla mnie światło księżycowe, co się roztoczyło nad drzewem, więcej warte, niż wszystkie twoje filozofie. Idee zostawiam impotentom, takim jak Bodenius.
ALFRED: Toś głupi, Mirosz.
BODEŃCZYK (wstaje z zadumy): Czy do mnie coś? Szkoda, żeście mnie oderwali… Byłem z Tannhäuserem… Pielgrzymowałem do miejsc świętych. Od wczora ani na chwilę z nim się nie rozstałem.
ALFRED: Dlategoś nie poszedł w nocy z nami do kawiarni?
BODEŃCZYK: Do białego ranka pisałem. (Prędko zmienia temat). Ale, ale, nie traćmy czasu.
SWARA: Tembardziej, że nie mam go dużo. Muszę jeszcze wrócić do redakcyi, tłumaczyć wieczorne depesze. Wyciąga papier). Słuchajcie, przeczytam wam nowy mój cykl sonetów. Tytuł: „Czarny grobowiec".
MIROSZ: Coo?
SWARA (czyta):

Otom na wieki wmurowan w grobowiec,
Grozą obłędnych tajemnic obleczon…
Oto przedemną wężowy manowiec —