Strona:Wilhelm Feldman-My artyści.djvu/062

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

MIROSZ: Płacić nie płacił, to nie, ale pozwoliłem mu drukować drugie tysiąc z moim autoportretem.
SWARA: I teraz będziesz rozsyłał te kartki zamiast biletów wizytowych.
ALFRED: Nie zapominajże adresów wszystkich grubych bankierowych i conajbrzydszych adwokatowych.
MIROSZ: Może im polecić twoje usługi, co?
BODEŃCZYK (ze sofy): Hej, a cóż to za ton do rozmowy wprowadzacie?
MIROSZ: Pytaj się Alfa, ojcze kapucynie. Rzecz cała w tem, widzę, że niejeden zazdrości, że mi się zaczyna trochę powodzić. A co mnie obchodzi, kto kupuje moje kicze! Dosyć już mam, u dyabła, tego łażenia całymi dniami po knajpach, by upatrywać, kogo tu naciągnąć na fajgla. Psiakrew, ja żyć chcę, malować chcę!
ALFRED: Ale czy ty, bratku, nie zaczynasz się zanadto stosować do mieszczaństwa?
SWARA: To nie, muszę poświadczyć. Wiecie, co odpisał Starzeckiemu na jego propozycyę dostarczenia okładki do kalendarza? Maluję — odpisał — czasem zwierzęta, ale nie dla zwierząt.
ALFRED: Brawo, Mirosz! Pycha!
SWARA: A że w życiu codziennem jesteś politykiem… ha, kto wie… Aby tylko sztuka była bez kompromisów — prawda? A „Samotność“, muszą ci powiedzieć, i na mnie zrobiła