Strona:Wiktor Hugo - Nędznicy cz1.pdf/63

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

A po przestanku, dodał: — Za trzy godziny umrę.
I mówił dalej:
— Jestem trochę lekarzem: wiem, jak ostatnia godzina przychodzi. Wczoraj tylko nogi miałem zastygłe, dziś chłód i odrętwienie doszły do kolan, teraz je czuję postępujące do pasa: gdy dojdą do serca, będzie koniec. Słońce świeci pięknie, nieprawdaż? Kazałem się wytoczyć przed chatę, aby jeszcze raz na świat spojrzeć. Możecie mówić, to mnie nie zmęczy wcale. Dobrzeście uczynili, żeście przyszli popatrzeć na umierającego człowieka. Godzi się, by ta uroczysta godzina miała świadków. Są czasem manje śmieszne, chciałbym dociągnąć do ranka. Ale wiem pewnie, że dalej trzech godzin nie pociągnę. Będzie właśnie noc. Zresztą — co mi tam! skończyć, rzecz bardzo prosta. Na to niekoniecznie potrzeba poranku. Niech i tak będzie. Umrę przy gwiazdach.
Starzec obrócił się do pastuszka.
— Ty idź spać. Siedziałeś całą noc przeszłą, musisz być zmęczony.
Dziecię weszło do chaty.
Stary pociągnął za niem wzrokiem i dodał, jakby sam do siebie:
— Będzie spał, gdy umrę. Dwa sny mogą się obok siebie wygodnie pomieścić.
Biskup nie był wcale wzruszony, choć się zdawało, że mógł doznać wrażenia. Zdawało mu się, że w tej śmierci nie czuł jeszcze Boga: powiedzmy prawdę, bo drobne sprzeczności, mieszcząc się w sercach wielkich, starannie oznaczać należy, jak wszelkie inne okoliczności: on, co zawsze uśmiechał się chętnie, gdy go nazywano Jego Wysokością, trochę się czuł dotknięty tem, że starzec nie zwał go Monsiniorem, chciało mu się odpowiedzieć — Obywatelu. Przychodziła mu chętka jakaś obejścia się z nim poufale, a trochę ostro, którą często miewają lekarze i księża, ale do niej nie był wcale przywykły. Z resztą ten człowiek, ten konwencjonista, ten