Strona:Wiktor Hugo - Nędznicy cz1.pdf/62

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Słońce schylało się na zachód i już prawie dotykało widnokręgu, gdy biskup przybył do wyklętego miejsca. Nie bez bicia serca spostrzegł, że zbliżył się do nory. Przelazł przez rów, potem przez płot, podniósł drabinkę, zapierającą drogę, dostał się do opuszczonego podwórka, postąpił kilka kroków dosyć odważnie, i nagle w śród tej nowiny, z za wysokich zarośli, ujrzał jaskinię.
Była to chata nizka, biedna, mała ale czysta, z plecionką obwieszoną winną latoroślą na przodzie.
Przed drzwiami u wchodu, w starem krześle na kółkach, prostej roboty wiejskiej, siedział człowiek białowłosy, uśmiechający się do słońca.
U boku starca siedzącego stał młody chłopak, pastuszek. Podawał właśnie staremu miskę mleka.
Gdy biskup mu się przypatrywał, starzec głos podniósł: — Dziękuję — rzekł — już mi nic nie potrzeba. I uśmiech jego od słońca zwrócił się ku dziecięciu.
Biskup się zbliżył. Słysząc go przybliżającego się, starzec siedzący odwrócił głowę, na twarzy jego wyraziło się tyle zdziwienia, ile oblicze ludzkie po długiem życiu wydać go jeszcze może.
— Od kiedy tu jestem, pierwszy to raz ktoś do mnie wchodzi. Któż pan jesteś? Biskup odpowiedział:
— Zowię się Benvenuto Myriel.
— Benvenuto Myriel, gdzieś słyszałem to imię. Czy to WPana lud zowie Monsiniorem Benvenuto?
— Tak, mnie.
Starzec mówił dalej z pół-uśmiechem.
— A no, to jesteś moim pasterzem.
— Trochę.
— Proszę wnijść.
Konwencjonista podał rękę biskupowi, ale biskup jej nie wziął i rzekł tylko:
— Miło mi się przekonać, że mnie zwiedziono, jak się zdaje. Pan nie wydajesz mi się tak chory?
— Wkrótce — odparł stary — spodziewam się być zupełnie uleczonym.