Strona:Wiktor Hugo - Kościół Panny Maryi w Paryżu T.IV.djvu/124

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
124
WIKTOR HUGO.

— Jaśnie oświecony panie, którędy wejść?
— Ależ drzwiami.
— Niema ich.
— Więc oknem.
— Zawązkie.
— Rozszerzyć je! alboż niema oskardów?
Z głębi swojej jaskini patrzyła na wszystko nieszczęśliwa matka. Nie spodziewała się już niczego, nic już nie żądała, ale czuła, że nie odda swego dziecięcia.
Kat poszedł po oskardy i następnie z kilkoma ludźmi wziął się do roboty.
— Stara, — rzekł prewot — oddaj nam dobrowolnie dziewczynę.
Spojrzała nań jakby, nie zrozumiała.
— Co u licha! — mówił Tristan. — Dlaczego bronisz nam powieszenia tej jakiejś czarownicy?
Biedaczka dziko się roześmiała.
— Dlaczego bronię? ha! ha! ha! To moja córka.
Głos, jakim wymówiła te wyrazy, samego nawet Cousina przejął dreszczem.
— Bardzo mi to przykro, — odezwał się Tristan — ale taki jest rozkaz króla, naszego pana najmiłościwszego.
Ona wyrzekła z dzikim i boleścią nabrzmiałym śmiechem.
— I cóż mię twój król może obchodzić? To moja córka!
— Wybijcie mur — rzekł Tristan.
Dla rozszerzenia otworu dość było wybić kamień pod okienkiem. Biedna matka, słysząc łoskot,