Strona:Wiktor Hugo - Kościół Panny Maryi w Paryżu T.IV.djvu/122

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
122
WIKTOR HUGO.

— Aha! wykrzyknął z uśmiechem, który mu twarz djabelsko wykrzywił — dwie sowy w jednem gnieździe.
— Tegom się spodziewał — rzekł żołnierz.
Tristan poklepał go po ramieniu.
— Tęgi z ciebie wyżeł. Dalej, gdzie jest Henryk Cousin?
Człowiek, nie będący ani z miny, ani ze stroju żołnierzem, wystąpił naprzód. Miał on na sobie strój wpół-szary, wpół-czarny, rękawy skórzane i zwitek powrozów w ręku.
— Przyjacielu, — rzekł Tristan — oto czarownica, której szukamy. Trzeba ją powiesić. Czy masz drabinkę.
— Jest pod domem z filarami — odpowiedział. — Czy tam wymierzymy sprawiedliwość? — zapytał, ukazując szubienicę.
— Tam.
— Ha! ha! ha! niedaleka droga!
— Śpiesz się! potem będziesz miał czas na śmiech.
Od chwili, gdy Tristan zobaczył Esmeraldę, pustelnica nie rzekła ani słowa. Odepchnąwszy córkę od okna, sama w niem stanęła i wychyliła jak szpony obie wychudzone ręce. W tej postawie groźnie iskrzącym wzrokiem patrzyła na żołnierzy.
Kiedy Henryk Cousin zbliżał się do izdebki, tak groźny przybrała wyraz, że kat się aż cofnął.
— Jaśnie oświecony panie, — rzekł do prewota — którą mam wziąć?
— Młodą.
— Tem lepiej, bo stara ta niespełna rozumu.