Strona:Wiktor Hugo - Kościół Panny Maryi w Paryżu T.IV.djvu/117

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
117
KOŚCIÓŁ PANNY MARYI W PARYŻU.

— Pozostań, — rzekła, ściskając rękę córki — zostań i nie oddychaj. Wszędzie żołnierze i wyjść już niemożna.
Oczy jej suche płonęły. Umilkła, biegała po celi, zatrzymywała się niekiedy i darła siwe włosy, które później gryzła zębami. Nagle rzekła:
— Idą, pomówię z nimi. Ukryj się w kąciku. Powiem im, żeś mi się wymknęła.
W tej chwili głos alchemika dał się słyszeć:
— Tędy, kapitanie Châteaupers!
Na to imię i ten głos Esmeralda, skulona w kącie, zadrżała.
— Nie ruszaj się! — syknęła Gudula.
Zaledwie wymówiła te wyrazy, tłum ludu i zbrojnych na koniach stanął przed celą. Matka stanęła w okienku, aby je sobą zasłonić. Widziała ona, jak wojsko uszykowało się na placu Grève, a dowodzący niem pieszo ku niej się zbliżał.
— Stara, — rzekł — szukamy czarownicy, którą powiesić mamy, i powiadają, że jest u ciebie.
Biedna matka udała obojętność i odpowiedziała:
— Nie wiem, co pan chcesz przez to powiedzieć.
— Cóż, u dyabła! — zawołał inny — ten czarny widzę kłamał. Gdzież on, u licha?
— Jaśnie oświecony panie, — rzekł żołnierz — znikł właśnie.
— Stara warjatko, dość tego! — zawołał dowódca — nie kłam. Dano ci do pilnowania czarownicę — gdzieś ją podziała?