Strona:Wiktor Hugo - Kościół Panny Maryi w Paryżu T.II.djvu/105

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
105
KOŚCIÓŁ PANNY MARYI W PARYŻU.

Jakaś kobieta rzuciła mu kamień na głowę:
— Oto masz — rzecze — za twoje po nocach dzwonienie.
— A ślepcze! — zawył jakiś żebrak, chcąc go dosięgnąć kulą — a będziesz na nas rzucał czary z kościoła Najświętszej Panny?
— Wody! — powtórzył poraz trzeci Quasimodo.
W tej chwili lud się rozstąpił. Młoda dziewczyna, dziwacznie ubrana, wyszła zeń — za nią szła biała koza ze złoconemi rogami, a ona niosła w ręku bębenek.
Zaiskrzyło się oko Quasimoda. Była to cyganka, którą zeszłej nocy chciał porwać, i za którą obecnie był karany. Wokoło ludzie, którym nic złego nie uczynił, dokuczali mu, — cóż ona mu uczyni, mając powód do zemsty?
Weszła śpiesznie na schodki. Złość dusiła go, chciałby trząsnąć słupem i zrzucić cygankę. Lecz ona zbliżyła się doń i, wyjmując manierkę z za pasa, przyłożyła ją do ust nieszczęśliwego.
Wtedy w tem oku, tak suchem i gorącem, zabłysła łza, która powoli spadła na twarz potworną, napiętnowaną rozpaczą. Była to może pierwsza łza wdzięczności.
Ze wzruszenia zapomniał, że pić mu się chciało. Cyganka skrzywiła się i przyłożyła flaszkę do ust biedaka. Pił długo, bo straszne miał pragnienie.
Gdy skończył, wyciągnął zsiniałe usta, chcąc zapewne ucałować dobroczynną rękę. Lecz dziewczyna, zrażona nocnym napadem, cofnęła rękę, jakby ją dziki zwierz chciał ukąsić.
Garbus spojrzał nań z wyrzutem i smutkiem.