Strona:Wiktor Hugo - Katedra Notre-Dame w Paryżu T.II.djvu/74

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Żak zachował czas jakiś milczenie, z palcem przy uchu, z oczami spuszczonemi, z twarzą niezadowoloną. Nagle odwrócił się do Klaudjusza z żywością pliszki:
— To więc, dobry bracie, odmawiasz mi jednej złotówki paryskiej na kupienie kawałka chleba?
— „Qui non laborat non, manducet“
Na tę odpowiedź nieugiętego archidjakona, Jehan zakrył twarz rękami jak łkająca kobieta i zawołał z wyrazem rozpaczy:
— Οἱοἱοἱοἱοἱοτ!
— Co to ma znaczyć? — zapytał Klaudjusz zdziwiony tym niespodziewanym wyskokiem.
— Jakto co! — odpowiedział żak, śmiało podnosząc na Klaudjusza oczy, które przygniótł był kułakami, aby udać płaczącego, — przecież to po grecku. Jest to anapest Eschyla wybornie malujący boleść.
I parsknął tak komicznym i gwałtownym śmiechem, że nawet archidjakon się uśmiechnął. Było to oczywiście winą Klaudjusza: dlaczegóż do tego stopnia zepsuł chłopca?
— O! dobry bracie Klaudjuszu, — odezwał się znów Jehan, ośmielony tym uśmiechem, — popatrz na moje trzewiki. Czy jest w świecie koturn tragiczniejszy od ciżemek z wywalonemi językami?