Strona:Wiktor Hugo - Katedra Notre-Dame w Paryżu T.II.djvu/65

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

za każdym razem, gdy straszny rabin w swej celi uderzał tym młotkiem w gwóźdź ów, wróg, którego przeklął, chociażby był oddalony o dwa tysiące mil, zapadał na stopę w ziemię, która go pochłaniała. Sam król francuski padł na kolana na bruk swego Paryża, gdy nieopatrznie pewnego wieczora zapukał w drzwi czarodzieja... I miało to miejsce lat temu trzysta... Posiadam oto młotek i gwóźdź, lecz cóż, narzędzia te nie są w moich rękach straszniejsze od kowadełka w rękach kowala. A jednakże, chodzi tu tylko o odnalezienie magicznego wyrazu, który Zechiele wymawiał, uderzając w swój gwóźdź.
— Fraszka, pomyślał Jehan.
— Mniejsza o to, spróbujmy, — powiedział żywo archidjakon.
— Jeżeli mi się uda, iskierka błękitnawa wytryśnie z główki gwoździa... Emen­‑Hetan! Emen­‑Hetan! Nie, nie to... Sigeani! Sigeani!... Niech gwóźdź ten otworzy grób osobie noszącej imię Phoebusa... Przekleństwo! ciągle, zawsze, wiecznie ta sama myśl!...
I z gniewem cisnąwszy młotek, tak głęboko osunął się na swój fotel, że Jehan stracił go z oczu za wysokiem wezgłowiem krzesła. Przez minut kilka widział tylko pięść jego konwulsyjnie zaciśniętą, opartą na księdze. Nagle dom Klaudjusz wstał, porwał za cyrkiel i w milczeniu