Strona:Wiktor Hugo - Katedra Notre-Dame w Paryżu T.II.djvu/470

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

archidjakon, porwał mu cygankę. Tak jednak serdecznie czcił kapłana — wdzięczność, poświęcenie, przywiązanie tak głęboko duszę mu przepoiły, że nawet w tej chwili stawiały jeszcze opór zgryźliwym natarciom zazdrości i rozpaczy.
Rozmyślał nad postępkiem archidjakona, a gniew krwawy i śmiertelny, jakiby się w nim zapalił był z tego powodu, niechybnie przeciw każdemu innemu, obracał się w sercu nieszczęśliwego garbuska, tylko w nadwyżkę bólu przy imieniu Klaudjusza Frollo.
Bijąc się tak falami uczuć gwałtownych a sprzecznych ujrzał naraz — ile że świt mocno już pobielał filary kabłękowe — na górnem piętrze Notre­‑Dame przy załomie galerji okalającej nadołtarzowy szczyt katedry postać przysuwającą się. Postać ta zmierzała ku jego stronie. Poznał ją. Był to archidjakon. Klaudjusz postępował krokiem wolnym i ciężkim. Idąc nie patrzał przed siebie, kierował się ku wieży północnej, twarz jego atoli w bok zwróconą była ku prawemu wybrzeżu Sekwany, a głowę miał podniesioną, jakgdyby chciał czegoś dojrzeć poza dachami domów. Sowa często przybiera postawę tę krzywą, Leci ku jednemu punktowi, a ślepie ma wytężone ku drugiemu. Ksiądz przeszedł w ten sposób ponad głową Quasimoda, nie spostrzegłszy go.