Strona:Wiktor Hugo - Katedra Notre-Dame w Paryżu T.II.djvu/420

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

świateł i półcieniów. Obrazy Rembrandta znają tła takie.
Człowiek niosący latarnię zmierzał prosto ku klinowi Wygonu. Znajdowały się tu nad samą wodą omszone resztki słupiastego ogrodzenia podbitego deskami, na które niski krzew winny zaczepiał kilka mizernych gałązek, sterczących jak palce dłoni otwartej. Za zwaliskami ogrodzenia, ukrytą była łódź mała. Przewodnik czarny skinął na Gringoire’a i towarzyszkę jego, by weszli do niej. Koza poszła za nimi. Sam on skoczył do czółna na ostatku, poczem odczepił linę, odepchnął łódź bosakiem od lądu, siadł na przodzie i chwyciwszy za wiosła wszystkiemi siłami począł odbijać od brzegu. Sekwana niezwykle jest bystrą w tem miejscu, wiele też trzeba było sił użyć, by klin Wygonu opuścić.
Pierwszem staraniem Gringoire’a, gdy się dostali do czółna, było umieścić kozę na kolanach. Zajął z nią miejsce z tyłu; młode dziewczę, w której nieznajomy budził niewypowiedziany jakiś niepokój, usiadła, tuląc się tuż przy nim.
Skoro tylko filozof nasz uczuł pierwsze poruszenie łódki, klasnął w dłonie i ucałował Dżali pomiędzy różki.
— Nareszcie! — zawołał — otośmy ocaleni wszyscy czworo.
I dodał z powagą głębokiego mędrca: