Strona:Wiktor Hugo - Katedra Notre-Dame w Paryżu T.II.djvu/307

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Wcale sobie tego nie życzą — pomyślał Gringoire — by mię ten djabeł w ludzkiej skórze znajdować potrzebował — i pobiegł za Klaudjuszem.
— Słówko panie archidjakonie! tylko bez kwasów, jak na starych przyjaciół przystało. Interesujesz się tą dziewczyną, żoną moją, chciałem powiedzieć — nic przeciwko temu. Postanowiłeś wynaleźć kruczek, za pomocą którego mógłbyś ją bez szwanku wyprowadzić z Notre­‑Dame i owszem, ale środek o którym wspomniałeś, nieskończenie jest nieprzyjemny dla mnie, Gringoire’a. Ach, gdybym to mógł mieć inny jaki!... Ależ czekaj mistrzu!... uprzedzam cię, że właśnie w tej oto chwili przyszło mi natchnienie szczęśliwe... Cobyś na to powiedział naprzykład gdybym znalazł sposób wyciągnienia jej z biedy, nie narażając szyi swej na żadne postronki węzłowate czy gładkie? nie byłoby ci tego dość?
Ksiądz rwał guziki na sutannie z niecierpliwości.
— Potok słów to wszystko, nic więcej... Do rzeczy! jaki jest twój sposób? mów!
— Niewątpliwie — mruczał do siebie Gringoire, dotykając nosa palcem, znak na rozmyślanie — tak jest... dzielna wiara z tej hołoty... pokolenie etyopskie ją kocha... ergo powstaną na pierwszy sygnał... Nic łatwiejszego!... Raz,