Strona:Wiktor Hugo - Katedra Notre-Dame w Paryżu T.II.djvu/293

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

chóralna wychodziła na ulicę. Gringoire z wielkiem właśnie nabożeństwem studjował jej rzeźby zewnętrzne. Zatopiony był w jednej z owych rozkoszy samolubnych, najwyższych, które artyści każą widzieć świat cały w sztuce i nic okrom sztuki w świecie. A tu nagle trąca go ktoś po ramieniu!... Odwraca się. Losy chyba strzegły przybysza... był nim bowiem nie kto inny, tylko stary przyjaciel artysty, mistrz jego dawny, sam wielebny archidjakon Jozajski we własnej osobie.
Zdumiony Gringoire, struchlały otworzył usta. Spory już kawał czasu upłynął od chwili jak poeta miał przyjemność poraz ostatni widzieć archidjakona, a dom Klaudjusz bez wszystkiego już był jednym z owych ludzi poważnych i uroczystych z którymi spotkanie w każdym razie nadwyrężać zwykło równowagę filozofów­‑sceptyków.
Archidjakon zachowywał czas jakiś milczenie, które Gringoirowi pozwoliło się skupić nieco i opamiętać. Znalazł Kiaudjusza wielce zmienionym; blady był jak poranek zimowy, oczy miał zapadłe, włosy prawie białe. Ksiądz pierwszy przerwał milczenie, zapytując tonem chłodnym:
— Jak się miewasz mości Piotrze?
— Na zdrowiu? — odrzekł Gringoire. — Eh! możnaby o tem powiedzieć i tak i owak.