Strona:Wiktor Hugo - Katedra Notre-Dame w Paryżu T.II.djvu/282

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

mencie, kiedy na usta jej blade złożył był pocałunek, którego nieszczęśliwa acz na pół martwa, żar czuła. To znowu wyobrażał ją sobie, jak rozbuta brutalną ręką oprawcy, kładła pod śrubę żelazną drobną swą stopę, nóżkę swą okrąglutką i pulchną, kolanko jakby utoczone z kości słoniowej. Widział je dotąd jeszcze przed sobą, samo jedno wystające ponad ohydne narzędzie tortury. Przedstawiał sobie nareszcie młodą dziewczynę w koszulce, bosą, z postronkiem na szyi, z obnażonemi ramionami, nagą prawie zupełnie, tak jak ją widział dnia ostatniego. Obrazy te z cieniów ponurych zwleczone, dreszczem lubieżnym go przejmowały, konwulsyjnie kurczyły pięście nieborakowi.
Po wielu takich, aż dotąd zwycięsko odpieranych przesileniach fantasmagorje owe tak go nareszcie pewnej nocy dokoła obsiadły, tak mu skronie i piersi obsiadły, tak mu skronie i pierś rozpaliły, pierś niegdyś oddychającą wyłącznem przywiązaniem do brata, do nauki, do idei, że targnąwszy zębami za poduszkę, skoczył z posłania, narzucił płaszcz na ramiona i wybiegł z celki, z latarką w ręku dziki, nieprzytomny, z okiem rozgorzałem.
Wiedział, jak się otwierają Czerwone podwoje, prowadzące przez katedrę do wieży schodowej, od której klucz, jak nadmieniliśmy, przy sobie nosił.