Strona:Wiktor Hugo - Katedra Notre-Dame w Paryżu T.II.djvu/204

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ziła się naraz, spojrzawszy według zwyczaju w oczy „pięknego kuzyna“.
— Ach, mój Boże! — rzekła zaczerwieniona i niespokojna, — jakże mi gorąco!
— W istocie, — potwierdził Phoebus, — południe zdaje się być niedaleko. Słońce dokucza. Zapuśćmy firanki.
— O nie, nie! — krzyknęła biedna mała, — przeciwnie, świeżego powietrza mi trzeba.
I jak łania, czująca pogoń, poskoczyła ku oknu, otworzyła je i wpadła na balkon.
Phoebus mocno podrażniony, rad nierad, pociągnął za nią.
Tłum bezmierny, wypierający się aż na sąsiednie ulice i zaułki zalegał plac właściwy. Niewielka opaska murowana, wysokości łokciowej, obejmująca wąską przestrzeń u schodów kościelnych, czyli babiniec przedkatedralny, nie byłaby w stanie ochronić wstępnego tego zakola od natarczywości cisnącego się gminu, gdyby jej nie chronił gruby łańcuch strażników kasztelańskich i puszkarzy, ze śmigownicami w ręku. Dzięki temu plac przed frontem był pusty. Wejścia doń pilnowała gromada halabardników biskupich, szerokie podwoje kościoła były zamknięte, co stanowiło wydatną sprzeczność z niezliczonemi oknami placu, które pootwierane od piwnic aż do poddaszy, mrowiły się tysiącami głów, tak pra-