Strona:Wiktor Hugo - Katedra Notre-Dame w Paryżu T.II.djvu/194

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

pytywał siebie o prawdziwe znaczenie przygody, zawsze nie zupełnie jakoś bezpieczne i pewne snuły się jemu wyobrażenia o kozie, o sposobie w jaki spotkał Esmeraldę, o nie mniej dziwnych miłosnych oświadczynach dziewczyny, o cygańskim jej stanie, a wreszcie i o samym tym mnichu, widmie czy pokutniku zaklętym. Wszystko to kazały mu domyślać się w całej tej historji daleko więcej sztuczek magicznych, niż miłości. Siedziało tu jakieś licho, to widoczne; czarownica zapewne, djabeł może, najprawdopodobniej zaś sprawka jakaś, czyli mówiąc językiem ówczesnym, uroki, i to najnieprzyjemniejszego dla kapitana gatunku, uroki w których odegrał rolę wielce niezręczną, bo został potłuczony i okpiony. Rumieniło go to po same białka; doznawał rodzaju wstydu, który nasz Lafontainę tak oto określił wybornie:

Honteux comme un renard qu’une poule aurait pris.

Skądinąd był prawie pewnym, że sprawa nie nabierze wielkiego rozgłosu, że imię jego, wobec nieobecności osoby, wymówionem ledwo zostanie, a w każdym razie nie rozebrzmi po za krasomówcze mury baszty Tournelle. I co do tego nie mylił się bynajmniej. Gazeta Sądowa wcale jeszcze wówczas nie istniała, a że nie było tygodnia, w którymby nie smażono w jednej z licznych sądownic paryskich jakiego podrabiacza