Strona:Wiktor Hugo - Katedra Notre-Dame w Paryżu T.II.djvu/156

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

w całości ofiarować znakomitego tego utworu. Krasomówca wygłaszał go z przepyszną swadą. Był dopiero w połowie oracji, a już pot wystąpił mu na czoło, a oczy, zdawało się, wyskoczyć były gotowe z orbit. Nagle, w samym środku najpiękniejszego okresu, prokurator przerwał, a wzrok jego zazwyczaj słodki a miejscami bydlęco tępy, począł ciskać błyskawice, — „Mości panowie! — wołał (tym razem mową pospolitą, bo w rękopisie nie było tego) — spójrzcieno. Szatan do tego stopnia zamięszanym jest w całą tę sprawę, że oto teraz wtrąca się do procesu i przedrzeźnia majestat trybunału. Patrzcie!“ — Mówiąc to w skazywał na kozę, która widząc mistrza Gharmolue wywijającego rękami, uważała za stosowne uczynić to samo; usiadła na tylne łapki i jak mogła najlepiej powtarzała kopytkami przedniemi i główką swą brodatą patetyczne pantominy prokuratora królewskiego przy sądzie duchownym. Jeśli sobie przypominamy, była to jedna z ciekawych sztuk utalentowanej Dżali. Ostatnie to zajście, ostatni ów dowód, silne zrobił wrażenie. Związano łapki kozie i prokurator królewski swobodnie znów podjął przerwaną nić elokwencji. Ciągnęło się to bardzo długo, ale wymowa jego była świetną. Oto jest zakończenie, które dopełnijmy sobie w myśli gestykulacją i tonem mistrza Charmolue: „Ideo, Domni, coram stryga demonstrate, crimine