Strona:Walter Scott - Rob-Roy.djvu/57

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
— 51 —

pewna jestem jego przywiązania; zostawuję więc sąd o nim własnéj pana uwadze.
— Przecież! — pomyślałem sobie, — przynajmniéj stryja oszczędza. — Ktoby się spodziéwał, że tak młode i piękne stworzenie jest tak uszczypliwe?
— Ręczę, że w téj chwili pomyśleliście o mnie, — rzekła Djana, rzucając bystrym wzrokiem, jakby nim serce moje przeniknąć chciała.
— Prawda, — odpowiedziałem nieco zmieszany; potem chcąc nadać grzeczniejszy obrót nierozmyślnemu wyznaniu, — jakżebym mógł, — rzekłem, — myślić o kim innym, zajmując tak szczęśliwe miejsce?
Lekki uśmiéch pogardy, jéj tylko właściwy, był moją zapłatą.
— Ostrzegam was po raz ostatni, panie Osbaldyston, że kto prawi mi podobne pochlebstwa, napróżno czas traci: nie trwoń skarbów, które tém są w ustach młodzika wędrującego po kraju naszym, — czém wstążki, paciorki, lusterka, w ręku żeglarza chcącego oswoić dzikich mieszkańców odludnéj jakiéj wyspy. Przydadzą się wam może przy kim innym; na mnie, nie zrobią żadnego wrażenia; znam się na ich prawdziwéj wartości.
Zawstydzony, spuściłem oczy nie mogąc ani słowa przemówić.
— Patrząc teraz na pana, — odezwała się ta dziwna osoba tonem zwykłéj lekkości, — przypominam sobie bajkę o owym kupcu, który przyszedłszy na targ z workiem pełnym złota, osłupiał, gdy, chcąc płacić za towar, zamiast pieniędzy, wyjął potłuczone skorupy — na jedno moje słowo, runął gmach starannie ułożonych przez pana komplementów. Ale zapomnijmy już o tém panie Osbaldyston, pewna jestem, że potraficie rozmawiać bez tych słodziuchnych słówek, które każdy młody człowiek za powinność recytuje