Przejdź do zawartości

Strona:Walter Scott - Rob-Roy.djvu/394

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
— 388 —

myślałem, obrócił się twarzą do ognia i westchnął głęboko.
Przez kilka chwil siedzieliśmy w milczeniu; nakoniec Rob-Roy odezwał się znowu, a głos jego objawiał, ile mu był przykry przedmiot o którym mówił.
— Mój krewny Nikol ma dobre chęci, ale nie zastanawia się bynajmniéj nad położeniem mojém; nie myśli o tém, czém byłem dawniéj, czém zostać musiałem następnie, a nadewszystko co mię przywiodło do tego, czém dzisiaj jestem.
Umilkł, — czułem, że zaczęliśmy rozmowę zbyt drażliwéj natury; odpowiedziałem jednak, że nie wątpię, iż położenie, o którém namienił, nieraz dni jego goryczą zatruwać musi; i że cieszyłbym się bardzo, gdyby szczęśliwie wyjść z niego potrafił.
— Mówisz jak dziecko! — rzekł Rob-Roy głosem do oddalonego grzmotu podobnym; jak dziecko, które mniema, że dąb stary tak łatwo ugiąć można jak winną latorośl. — Mogęż zapomnieć, żem wyłączony z pod prawa? że głowę moją oceniono jak łeb drapieżnego zwierza? Że z rodziną moją postąpiono jak ze szczeniętami lisicy, które każdemu męczyć, katować, w niwecz obracać wolno? Że świetne Mac-Gregorów imię jakby talizman jaki dla zaklęcia złych duchów, mnie i klanowi memu nosić zakazano?
Widocznie Rob-Roy wyliczając te krzywdy, chciał gniew swój na nowo rozjątrzyć, i usprawiedliwić tym sposobem przed sądem własnego sumienia postępowanie swoje. Zamiar ten udał mu się pomyślnie, — źrenice szarych oczu jego ściskając się i rozszerzając naprzemian, zdawały się miotać ogniem, — ścisnął pięści, — zgrzytnął zębami, — nakoniec powstał nagle i porwał za rękojeść swéj szabli.