Strona:Walter Scott - Rob-Roy.djvu/240

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
— 234 —

— Ah!... eh!... oh!... — wykrzyknął nakoniec, — Czy to być może?... Nie, to niepodobna... Ale... O! nie, nie.... Jednak te oczy!... A niech mię d... porwą; wszak prawdziwie to on! — Zbójco! szatanie w ludzkiém ciele! powiédz mi, czy to ty jesteś?
— Na honor! na sumienie! sam własnym oczom nie wierzę! — Ty niecnoto, w więzieniu Glasgowa? — Może nie wiesz, ile waży twoja głowa?
— Wiem doskonale, — na dobrą hollenderską wagę, zaważy przynajmniéj jednego burmistrza, cztérech radnych, sześciu pisarzów, i dwunastu dozorców więziennych.
— Bezczelny łotrze! żałuj za grzechy, bij się w piersi, bo na jedno moje słowo...
— Prawda, — rzekł nieznajomy założywszy w tył ręce z najzimniejszą krwią, — ale tego słowa nie wymówisz nigdy.
— Nie wymówię? — a to dla czego mój ptaszku, powiédz mi dla czego?
— Dla trzech głównych przyczyn. Najprzód, że się dawno znamy. — Powtóre, że była kiedyś w Stuckavrallachan pewna poczciwa staruszka, z łaski któréj ta sama krew w żyłach naszych płynie; lubo nie bez wstydu wyznać mi przychodzi, iż tak bliski krewny poświęca się podłym zarobkom handlu, i jak nędzny wyrobnik między warsztatami życie przepędza! — Potrzecie nakoniec, że jeżeli się poważysz choć słowo pisnąć, jeżeli tylko palcem poruszysz, nim kto na ratunek pośpieszyć zdoła....
— Znam ja ciebie niecnoto! — zawołał nieustraszony burmistrz, — i wiem, że niebardzo bezpiecznie sprzeciwiać się tobie.
— I ja wiem, panie burmistrzu, że dobra krew w tobie płynie, i nie chciałbym krzywdy tak bliskiego krewnego; ale wolny ztąd wyjść muszę, jak wolny przyszedłem,