Strona:Walter Scott - Rob-Roy.djvu/186

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
— 180 —

— Wielki Boże! tak więc szaleństwo moje i upór, zgubiły ojca mego!
Miss Vernon powstała niezmiernie przerażona; lecz wkrótce wróciło jéj zwykłe męstwo:
— Cóż to jest? — rzekła bledniejąc, — źle wam, mamże przynieść szklankę zimnéj wody? — Bądźże mężczyzną panie Osbaldyston? — Cóż się stało? czy ojciec wasz już nie żyje?
— Żyje dzięki Bogu, ale w jakimże stanie! w jak okropném położeniu!
— Czy to tylko? — nie traćże więc serca, — czy mogę ten list przeczytać?
Zezwoliłem, zaledwo wiedząc co mówię, — miss Vernon wzięła fatalne pismo i przeczytała, je uważnie.
— Któż jest ten pan Tresham, którego podpis znajduję przy końcu?
— Spólnik ojca mego, (szanowny twój rodzic Wilhelmie), — lecz dawno przestał należyć do handlu.
— Namienia on o wielu listach poprzednio do ciebie pisanych.
— Żadnego nie odebrałem.
— Zdaje się więc, iż Rashleigh, który kierował wszelkiemi interesami po wyjeździe ojca pańskiego do Hollandyi, udał się przed kilku dniami do Szkocyi, zabrawszy znaczną summę przeznaczoną na opłatę długów, które dom wasz winien rozmaitym osobom w owym kraju?
— Nie inaczéj.
— Pisze daléj p. Tresham, że wysłał do Glasgowa w pogoń za Rashleighem niejakiego Owena, piérwszego komisanta, i wzywa cię abyś się tam udał dla udzielenia pomocy Owenowi.
— Tak jest, nie mam ani chwili czasu do stracenia.
— Ile ja sądzić mogę o tych nowinach, zdaje mi się,