Strona:Walter Scott - Rob-Roy.djvu/131

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
— 125 —

— Łaskawa pani..... wierzyć raczy!.... prawdziwie nie mogę wyjść z podziwienia.....
— Nie ma w tém nic dziwnego.
— Czy doprawdy gniéwasz się o co na mnie, czy udajesz tylko, aby w końcu dobry humor pana tém lepiéj się przedstawił?
— Miss Vernon znajdzie zapewne w rozmowie tylu przyjemnych osób, przedmioty daleko godniejsze jéj uwagi, nad to, czy gniew mój jest udany, czy prawdziwy.
— Więc pan opuściłeś moją stronę, i przeszedłeś do nieprzyjaciela!
Potém spojrzawszz na Rashleigha, który siedział naprzeciw i spoglądał na nas z złośliwym uśmiechem, dodała:
— A ha!.... wiém już co to znaczy.... poznaje po oczach Rashleigha, że odniósł zwycięstwo; — ale dzięki Niebu i smutnemu położeniu, które mię nauczyło być cierpliwą, nie łatwo zapalam się gniewem; jednak chcąc uniknąć zwady, wolę oddalić się wcześniéj jak zwyczajnie, i życzę, aby koniec obiadu był razem końcem złego humoru pana Franka.
To mówiąc wstała i wyszła.
Zaledwo straciłem ją z oczu, zacząłem się wstydzić mojego czynu. — Odrzuciłem prawie z pogardą przychylność Djany, któréj świéżo dała mi niewątpliwe dowody; — wypłaciłem się niewdzięcznością, przed którą, sam wzgląd na smutne położenie téj miłéj istoty pozbawionéj wszelkiéj opieki, powinien ją był osłonić. — Obejście się moje, sam za szkaradne uważałem; a nie mogąc je niczém usprawiedliwić, starałem się przynajmniéj rozerwać dręczące myśli, częstszém jak zwyczanie spełnianiem kielichów, które po skończonym obiedzie w koło stołu krążyć zaczęły.
Umysł mój miotany niespokojnością, uczuł wkrótce