Strona:Walter Scott - Rob-Roy.djvu/110

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
— 104 —

śnienia: — jest to, — rzekła, — godło rodziny Vernonów, a pod spodem herb jéj, dwa flety na krzyż złożone.
— Flety? wziąłbym je raczéj za groszowe piszczałki; ale przebacz pani nieumiejętności mojéj — dodałem, — postrzegłszy żywy rumieniec na jéj twarzy, — nie mam ani chęci, ani prawa ganienia cudzych herbów, nie znając moich własnych.
— Jakto! potomek starodawnéj Osbaldystonów rodziny, nie wstydzi się wyznać tak haniebnéj niedbałości? Miałżeby Percy, Thorncliff, John, Dick, sam nawet Wilfred być waszym nauczycielem? — O prawdziwie trudno temu dać wiarę!
— Przyznaję ze wstydem, piękna Djano, że herby są równie dla mnie niezrozumiałe jak hieroglify egipskie.
— Czy to być może! wtenczas, kiedy stryj mój nawet czyta niekiedy w długie wieczory Gwillyma. — Nie znać znaków herbarza? — O czemże myślał wasz ojciec?
— O znakach arytmetycznych; zero u niego więcéj waży, jak wszystkie herby razem, ale mimo tak grubéj niewiadomości, mam przecież dosyć wrodzonego smaku, i oko dosyć wprawne, żeby ocenić ten piękny obraz, w którym znajduję rodzinne rysy twojéj twarzy. — Co za szlachetność postawy, jak bogaty koloryt, jak doskonałe światło i cienie!
— Czy to jest w rzeczy saméj piękne malowidło?
— Widziałem wiele dzieł tego sławnego malarza; ale żadne mi się tyle nie podobało.
— Wyznać panu muszę, że tyle się znam na malarstwie, ile pan na herbach; a jednak unosiłam się nad pięknością tego obrazu, wtenczas nawet, kiedym o wartości jego nie wiedziała.
— Czyjże to jest portret?
— Mojego dziada, który dzielił nieszczęśliwe losy Ka-