Strona:Walgierz Aryman Godzina (Żeromski).djvu/125

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

chwili nagłe gromady kropel, jak wybuchy łez wieczności, łez wszystkich nocy i dni od początku świata, zalewały mi twarz, wyciągnięte ręce, wzniesione oczy. Drzewa wtedy wzdychały z ciemności, ku mnie i ku niebu. Czułem głęboki ból, czy głębokie szczęście, ale nie moje własne, nie ułomne, nie ludzkie, lecz kwiatowe, listne, drzewne. Jakgdyby niewidzialny dajmonion unosił się dokoła mej głowy i strącał na moje czoło krople wody żywej, stwarzającej przemienienie.
Wracałem na salę po ciemku. Była już późna noc. W korytarzach wstrętny zaduch, otwarte drzwi do sal były czeluściami pełnemi łkań i westchnień. Przy świetle lampki, gdzieś w końcu błyszczącej, widziałem kubły z watą i gazą, oderwaną z ran, które zostawili znużeni posługacze!

SIOSTRA.

Żal mi pana.

MŁODZIENIEC.

Tego nie trzeba mówić nikomu. Ja lękam się czyjejkolwiek litości, jak choroby zakaźnej. Tępiłem w sobie zdawna tkliwą litość, a teraz w czwórnasób pracuję, żeby się zsychać w głębi, jak ścięte drzewo, żeby wszystkie wzruszenia z zewnątrz, od ludzi wychodzące, — morem wygubić. Wyglądam, kiedy w mej duszy wszystka głucha męczarnia zgaśnie, niby ognisko wśród dziewiczego lasu, zadeptane nogami, zalane przez niewiadomą mi przyszłą ulewę; kiedy nareszcie przestanę zwodzić walkę na całe bary, na całe piersi i wszystko serce, walkę Jakóba z Aniołem. Wtedy do-