Strona:Walgierz Aryman Godzina (Żeromski).djvu/123

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

przed widokiem jego oczu samotnych, rozwartych na wieczny czas.
Wtedy brzoza płacząca zaczyna szukać go pracowicie. Korzeniami czułemi, jak włókienka zmiądlonego lnu, któż wie? — może bardziej tkliwemi, niż palce matki, — namaca w ciemności i obejmie głowę bezsilną, opasze nagie żebra i szyjkę, o której ojciec zapomniał. Nićmi cienkiemi, jak włosy, i dobrotliwemi, jak sen, dotykać będzie miejsc gnijących i najbardziej zbolałych. Ssaniem, może czulszem od pocałunku czystej ufności między matką i córką w chwili tajemnej wspomnienia narodzin, wchłonie w łono swe, pełne życia i świętych przemian, krew skostniałą u drzwi serca i ostatnie łzy źrenic.
O, siostro, siostro...
Chwiać się w wierzchołku lipowym, w kole rodzinnem gęstych rózg, które z miłością zrastają się jedne z drugiemi. Najwcześniej witać, najpóźniej żegnać święte promienie i na ich ręku bez przeszkody wstępować między obłoki wolne, jak wiatr, nigdy do siebie wzajem niepodobne i wieczne. Mgłami nocnemi okrywać się, jak szatą, którą wśród rozkoszy i pieszczot zdaleka nadchodzący poranek cicho zdejmuje. Gdy styczniowy wicher, niby tabory zbójeckich wojsk, uderzy w lasy, przywdziewać osędziały pancerz z lodu. Tęsknić do błogosławionych deszczów w spiekocie, a do niej w dzień pełen ciemności, wylęgłej w duszy chmur. Uczuwać, jak obok, blisko przepływają wody podniebne, gdy ciche błonia lazuru spustoszy nawałnica, i dygotać z wielkiej bojaźni, skoro z kłębów burzy runą na ziemię kamienie gradu. Zanosić się od