Przejdź do zawartości

Strona:Walgierz Aryman Godzina (Żeromski).djvu/048

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.



Dnie, noce, miesiące, lata...
Długie są dnie Walgierzowe, a noce są nieprzemierzone.
Zstępuje noc. Idzie mrok. Jak wilk zapadłoboki, wychylający się z lasu na łup, na żer, czai się mrok... Ciemność pracowicie zatyka wąskie szpary między prętami okiennych krat. Strach pełza po nagich ścianach, zgryzota się wałęsa z kąta w kąt, a bose nogi zmory, nogi z mgły stąpają w ciszy.
Rozsunęła się niespodziewanie wielka zasłona, którą był Walgierz Udały onego czasu na carogrodzkich kupcach zdobył. Blask ognia uderzy w oczy — i widok.
Tam, w głębi!
W głębi, na skórach niedźwiedzich, w boju na puszczy ręką Walgierza zabitych... Tam w głębi Cudna żona w ramionach leży zwycięzcy. Śmieją się w głos obydwoje pośród pieszczoty. Odwraca głowę Cudna żona i mówi w ciemności:
— Więźniu! Więźniu, czy jeszcze śpisz?
Kochanek dorzuci z krzykiem:
— Więźniu, czy śpisz? Zbudź się, ospalcze, i patrz!