Strona:Walgierz Aryman Godzina (Żeromski).djvu/046

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

W owej to chwili rzuci niewidzialna ręka rzemienny stryk na jego szyję.
Zdusi pętlica gardziel rycerza.
Mrok w oczach!
Strach!
Płaty krwi, zielone krzyże, koła ogniste. Huk w głowie!
Runął olbrzymi Walgierz na wznak. Ciemno mu w oczach. Tchu niema!
Błysk myśli:
— Śmierć nagła moja...
Chichot nad nim żonin — i jeszcze czyjś. Przez bogi! — jeszcze czyjś... Cienki puinał przerażenia zwolna, nawskroś, idzie przez serce:
— Wiślimierz!
Pochwycił rycerz Walgierz dech w piersi. Straszliwy gniew szarpie się w sercu. Pierwszą myśl siepie z pochwy mózgu, jak miecz:
— Jeszcze się wydrę!
Ale nim oczy rozewrzeć, sto rąk skrępuje mu ramiona i lędźwie rzemiennemi pętami, sto kolan przydusi piersi. Wloką go za bujne włosy. Wykręcili z jabłek ramiennych ręce obie i spoili łokcie rzemieniem! Spętali nogi w kostkach i kolanach, a w usta wbili z pakuł tłok skręcony. Ciągną go, dysząc, — tam — ku ścianie. Mamrot tłuszczy. Prędkie a krótkie rozkazy.
A w ścianę wbity żelazny słup.
Kuny przy nim zamczyste na ręce i nogi, okrągłe skoblice na gardziel i pod pachy. Sprawnie zamknęli