Strona:Walgierz Aryman Godzina (Żeromski).djvu/039

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ściły trawy końskiem kopytem i wycięły kosą świecącą...
Święte buki wyrąbały do cna żelazną siekierą. Upadł na ziemię buk...
Zakołysał się, nikiej gałąź od wiatru. Pełne łez zamknął oczy. Zaszlochał:
— Świstu-Świstu-Poświstu...
Chodzisz stronami, borami a po górzystych wierzchołkach. Grzmot lata po ostrych skałach, a wiater maści lipy po górach. We wody pieron twój bije, w kamienie, w chałupy, w kostnice.
Pali, tratuje...
Przychodź...
Polelu-Polelu-Polelu...
Bij z wierzchołka, z wysoka. — Strzelaj czerwoną procą!
Polelu!
Wyciągnął ręce w świat i począł wzywać:
Przychodź!
Wielgi, wielgaśny, okropny!
Latasz teraz turniami, po wysokich, po górach. Śmigasz po siołach, po wodach, po żaliskach dalekich.
Uderz we wielgie, we skrzydła, w szerokie!
Przychodź!
Bij krzywym nosem i rwij ostrym pazurem. Zakwicz, zaskowycz, zawyj, jako za małemi wilczyca w kniei.
Rozdujesz płomyczek mały-maluśki, rozdmuchasz we skrzydło tylośne, jako połać borowa od Jeleniej góry po Kamień.
Będziesz se chybko polatał nad dymem, będziesz