Strona:Walerya Marrené - Na dnie życia.djvu/96

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

rzystwo, z którem zwykle zasiadał do kart. Wiadomo, iż przy szampanie i kartach czas płynie szybko, pan prokurator też najczęściej nad ranem dopiero wracał do domu, i, rzecz dziwna, stosownie do powodzeń lub niepowodzeń w grze, patrzał na świat w optymistyczny lub pesymistyczny sposób. W pierwszym razie uśmiechał się rozkosznie a wszyscy oskarzeni wydawali mu się niewinni, jak gołębie; w drugim, a przyznać to trzeba, nierównie częstszym razie, widział znowu zbrodniarza w każdej bez wyjątku ludzkiej istocie, jaka mu pod oczy podpadła, nie wyjmując żony i dzieci. Z tego powodu nieraz mu nawet zdarzało się obchodzić z niemi jak ze zbrodniarzami.
Niektórzy nazywali to zbytkiem gorliwości, co do mnie, sądzę, że miał słuszność; bo przecież kiedy się jest prokuratorem, należy pamiętać o swojej godności i przypominać ją drugim.
Sprawa, w której teraz zabierał głos wysoki urzędnik sądowy, nie przedstawiała wielkiego interesu. Nie była to ani zaciekawiająca zbrodnia, której psychiczne motywa zwabiają do sali sądowej, nie już samych reporterów dziennikarskich, ale powieściopisarzy i powieściopisarki; nie było w niej ani przyprawy skandalu, ani przestępcy, należącego do wyższych warstw społecznych, ani nawet zakwestyonowanego porządku władz umysłowych.