Strona:Walerya Marrené - Na dnie życia.djvu/95

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
I.

Sala sądowa była rzęsisto oświecona. Sprawa przeciągnęła się do wieczora, bo też i dzień grudniowy był bardzo krótki, szary i posępny.
Słuchano świadków, dopełniono śledztwa, potem powstał prokurator, w wymownych słowach opisał przestępstwo, ugrupował dowody kwiecistym stylem, jakim celował. Wspomniał o szerzącem się zepsuciu, o zgubnych obyczajach, o zatraceniu pojęć moralnych, o przykładzie, jaki wysoki sąd winien był dać ogółowi, a w rezultacie domagał się, by w tym wypadku postąpiono z całą surowością prawa.
Nawiasem mówiąc, szanowny prokurator czynił to, ile razy tylko pełnił swój urząd; to też znanym był z surowości swoich wniosków, z kaznodziejskiego zapału i z kilku innych właściwości. I tak np. skoro tylko sprawa przeciągała się dłużej, co często miało miejsce dzięki jego krasomówstwu, pan prokurator z lekkiem sumieniem, jak człowiek, który dopełnił wszystkiego, co dopełnić był powinien, szedł zwykle do klubu. W domu bowiem żona i dzieci zapewne dawno już obiad spożyły, w klubie zaśmiał na zawołanie i obiad i szampana i towa-