Strona:Walerya Marrené - Na dnie życia.djvu/63

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Na wam — zawołała rzucając każdemu z nich pomarańczę z rodzajem wyzwania.
A w tej chwili oczy jej ciskały błyskawice z pod czarnych kędziorów, które na nie spadały.
Dzieci osłupiały z razu, zdziwienie ich przecież szybko ustąpiło miejsca radości.
— Wiwat Maryś! — krzyknął pierwszy Antek podrzucając w górę pomarańczę — patrzcieno ją, dyć to pani. Idźcie za nią pędraki — zakomenderował do dwojga młodszych.
Ją tymczasem odeszła chęć zabawy; ruszyła ramionami z jakąś dumą niepojętą w jej położeniu i nie raczyła nawet odpowiedzieć, tylko stanęła oparta plecami o mur, cała oblana wznoszącem się słońcem, którego promienie igrały w jej czarno-błękitnych włosach, rzucały ogniste połyski na śniadą cerę i haftowały złotem łachmany.
Wspaniałomyślny jej postępek nie uszedł ogólnej uwagi, wszystkie dzieci, jakie były na targowym placu, zleciały się do niej, nakształt owych wróbli, którym w dziedzińcu pocztowym kruszyła resztki bułki.
— A mnie, a mnie! — wołały oblegając ją w około i wyciągając ręce.
Miała jeszcze dwie pomarańcze dla Józka i dla siebie, rzuciła im; dzieci jednak było kilkoro, dwoje starszych złapało je w locie i uciekło ze swoją zdobyczą, inne stały spoglądając na nią żałośnie.