Strona:Walerya Marrené - Na dnie życia.djvu/335

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Świat zdawał się oddychać weselem. Ptaki śpiewały w niebogłosy, tak, iż nawet na tle miejskiego turkotu można było dosłyszeć ich czyste, wysokie nuty. Chybkie jaskółki, wróble wesołe przefruwały z gzemsów na gzemsy, a stada gołębi krążyły chwilami w powietrzu, podobne do gwiazd srebrnych, rozsypanych po błękicie, i znikały z oczu, by ukazywać się znowu.
Podmuchy wiatru przynosiły fale zapachów akacyi, róż, jaśminów; niekiedy białe płatki kwiatów unosiły się w powietrzu, jak roje motylów, otrząsane przez jakieś smukłe drzewo, wyglądające z po-za ogrodowego muru.
Wesołość świata oddziaływała na ludzi: przesuwali się oni uśmiechnięci, ożywieni, wdychając w piersi rzeźwiące powiewy, jak gdyby powszednie troski ustępowały z myśli wobec tego święta natury. Starzec nawet zdawał się lżej oddychać; chód jego był mniej powolny; kiedy zatrzymywał się, ażeby odpocząć, spoglądał w koło, a błękit i słońce rzucały odblaski swe na jego posępne oblicze.
Martwe przedmioty wyglądały tak przyjaźnie, nawet okna szarego gmachu błyszczały tak wesołem światłem, iż ostatnia troska jego życia wydała mu się zbyteczną. Dlaczegoż Janek nie miał by otrzymać tego, na co zapracował, co mu się słusznie należało? Zapewne jegoto umysł, osmucony, zbolały, rzucił ziarna zwątpienia w umysł dziecka, spowodował trwogę